Zapraszamy na KONKURS! Do wygrania upominek świąteczny i nie tylko. Więcej informacji w poście. :)Witajcie.
Przed Wami pierwszy rozdział opowiadania autorstwa Blue Melody, pairingu Scorpius + OC.
Prosimy o wyrażanie opinii!
*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*
– Nayah, skarbie. Chodź do mnie – delikatny
głos mamy odbijał się echem w moich uszach, trafiał do mojego serca, rozbijając
je doszczętnie na kilkaset malutkich kawałeczków.
Wiedziałam. Wiedziałam, że to jest tylko sen, koszmar z którego mimo usilnych
prób nie mogłam się obudzić. Głos ten jednak mnie nęcił, kusił obietnicą
odnalezienia tak upragnionego przeze mnie spokoju duszy. Tak bardzo tęskniłam.
Musiałam jednak uciekać. Nie wiedziałam przed czym, ale moje nogi same odbijały
się od ziemi, niosły w nieznane mi strony. Chociaż próbowałam się zatrzymać,
rozciągający się przede mną korytarz zdawał się nie mieć końca. A gdy już mi
się to udawało, znajome głosy rozbrzmiewały w mojej głowie, budząc do życia
demony z którymi tak bardzo walczyłam. W dzień starałam się ich nie dopuszczać
do siebie, ale gdy nadchodziła noc, wraz z nią zbliżały się także i one.
W końcu udało mi się całkowicie zatrzymać, aby złapać nieco tchu. Płuca paliły
od ciągłego biegu, serce waliło jak oszalałe, zagłuszając mój nerwowy oddech.
Wykończona, oblepiona potem, bezwiednie oparłam dłonie o ścianę, aby się
uspokoić. Jednak gdy spróbowałam znaleźć oparcie, ściana w jednej chwili
rozpadła się pod moim dotykiem, zamieniając się kupę gruzu i ukazując
jednocześnie znajdującą się za nią czarną dziurę, przybierającą dziwny kształt
koła. Przestraszona tym odkryciem, przez chwilę nie byłam wstanie się poruszyć,
jakby w oczekiwaniu na to, co miało się stać. Nagle jak za dotknięciem różdżki
obraz się uformował i… mogłam w nim zobaczyć samą siebie.
To jednak przeraziło mnie bardziej niż którekolwiek z moich koszmarów.
Wyglądałam dosłownie jak trup. Włosy, ubrudzone ziemią spływały z moich pleców,
odkrywając poszarpaną bliznę na moim ramieniu. Oczy były nienaturalnie zielone,
twarz blada niczym kość słoniowa a zamiast zwykłej pidżamy miałam na sobie
białą koszulę nocną, splamioną krwią. Gdyby nie iskierki życia w moich oczach,
pomyślałabym że naprawdę jestem martwa a to miejsce to zaświaty.
Jednocześnie nie mogłam pozbyć się wrażenia, że już kogoś w takim stanie
widziałam. Te włosy, oczy… to byłam ja i jednocześnie nie ja. Obrazy przed
moimi oczami nasuwały się niemalże automatycznie: widziałam salę szpitalną,
pielęgniarki śpieszące się do niej i… moją matkę. W dniu jej śmierci.
I właśnie wtedy w ,,lustrze’’ zobaczyłam JĄ, uśmiechającą się w moją stronę tak
jak wtedy, gdy przychodziłam do niej w odwiedziny. Przerażona, nie byłam w
stanie wykonać żadnego ruchu.
W jednej chwili zrozumiałam, czemu właśnie teraz
przypomniałam sobie tamten dzień. Miałam rację. To nie byłam ja, tylko postać
mojej mamy z sali szpitalnej! Już na widok koszuli nocnej domyślałam się, że to
ona. W końcu sama jej tą koszulę dostarczyłam!
Kiedyś tata stwierdził, że jesteśmy jak dwie krople wody.
Te same włosy, sylwetka, styl bycia. Nie myślałam jednak, że jest to tak
bliskie prawdy.
I chyba dlatego to było tak przerażające. Nigdy w życiu tak
mocno niczego się nie bałam, chociaż wiedziałam że to tylko mary senne. Z
trudem odzyskałam wolną wolę i cofnęłam się od tego przerażającego obrazu.
Jednak, wtem nagle straciłam grunt pod nogami i osunęłam się w ciemność.
– Navayah Potter, wstawaj! – ktoś wrzasnął mi
do ucha, nerwowo potrząsając moim rozedrganym ciałem.
Przez chwilę nie byłam wstanie zrozumieć czy to sen czy
jawa. Sparaliżowana przez strach i otumaniona mackami koszmaru, delikatnie
wyciągnęłam rękę w stronę znajomych brązowych oczu i odetchnęłam z ulgą, czując
znajomy zapach ziół i pieprzu.
– Isai? Isaiah, to ty? – spytałam, jednocześnie
mrugając powiekami, aby obraz przed moimi oczami nabrał ostrości.
Widok znajomej twarzy Isaiaha Longbottoma sprawił, że po
moich policzkach spłynęły łzy. Choć normalnie zapewne bym tego nie zrobiła,
zdrętwiałymi rękami chwyciłam go za szyję i przytuliłam do siebie, aby poczuć
jego kojące ciepło. Nie obchodziło mnie nawet to, że byłam ubrana jedynie w
swoją nieco podziurawioną pidżamę. Mimo chęci, nie mogłam zapomnieć widoku
mojej matki- jej uśmiechu, głosu. Wszystko to zostało mi odebrane. Tylko
bliskość mojego przyjaciela powstrzymywała mnie od kolejnej histerii i szlochu,
który ponownie zatrząsł moim ciałem. Tylko dzięki resztkom woli udało mi się
nie rozpłakać. Nie chciałam okazać słabości. Nie teraz.
Zdziwiony moim nietypowym zachowaniem, dopiero po chwili
odwzajemnił uścisk i zaczął głaskać mnie po włosach, abym mogła się uspokoić. Z
twarzą wtuloną w materiał jego bluzy, zaczęłam nieco dochodzić do siebie po
tym, co się stało.
Z troską w oczach Isaiah odsunął mnie od siebie tak,
że patrzył mi wprost w moje oczy.
– Co się stało? Straszliwie zbladłaś.
– Koszmar – szepnęłam, zachrypniętym od emocji
głosem– Ja… wi…widziałam ją. Moją matkę.
Na tą odpowiedź Isai najwidoczniej nie wiedział co odrzec.
Jego mina mówiła sama za siebie – wyraźnie nie chciał się ze mną
podzielić swoją opinią. Wiedział, że wspomnienie Ginewry Potter nigdy nie
działało na mnie zbyt dobrze. Można rzecz, że wręcz katastrofalnie.
– Nay…jesteś pewna, że to była ona? Zresztą, przecież
to był tylko sen, nic więcej. Jej tutaj nie ma, sama dobrze o tym wiesz.
Niestety Isai miał rację. Wiedziałam o tym aż za dobrze. W
końcu byłam przy niej w momencie jej śmierci.
Ale mimo to nie mogłam się pozbyć wrażenia, że to nie była
jedynie zjawa senna.
– Nie wiem, Isai. Ten sen był… zbyt realistyczny.
Może będzie lepiej jeśli o tym zapomnę. Jej widok… to było zbyt przerażające. A
tak właściwie, co tutaj robisz? – spytałam, aby zmienić nieco temat i
uświadamiając sobie jednocześnie, że obydwoje siedzimy w moim pokoju. A Isai
raczej nie wyglądał na kogoś, kto przyszedł tutaj zaledwie kilka minut temu.
Co prawda nie podejrzewałam go o żadne niecne zamiary, ale
sama jego obecność była wystarczająco dziwna. Zwłaszcza, że przecież do końca
tygodnia miał być w Irlandii u swoich dziadków. Z tego co mówił, wręcz
nalegali, aby przybył do nich przed wyjazdem do Hogwartu. Czemu więc był tutaj
tak wcześnie? I to jeszcze u mnie.
– Izzey i Iris do mnie dzwoniły. Powiedziały, że nie
jest z tobą najlepiej. Podobno biłaś się wczoraj z Rose. To prawda?
Ze zirytowania miałam ochotę po raz kolejny zakopać się pod
pościelą i nie wychodzić. Miałam nadzieję, że moja ,,groźna’’ mina ostudzi jego
ciekawość, jednak nadal niewzruszenie wpatrywał się we mnie, oczekując na
odpowiedź. Podciągnęłam kolana pod brodę i objęłam je ramionami, aby ukryć
rumieńce zawstydzenia. Po jakie licho bliźniaczki dzwoniły do Isaia?
– Już zaraz pobiłam. Po prostu w bezpośredni
sposób pokazałam jej, co myślę o wtrącaniu się w nie swoje sprawy.
Isaiah wzniósł oczy ku niebu.
– Taak, jasne. Tak się składa, że długo przed
tym jak cię obudziłem, spotkałem w korytarzu Teddy’ego, opatrującego sine oko
Rose. Bardzo chętnie wyjaśniła, że uderzyłaś ją za to, że zwróciła ci uwagę,
abyś nazywała Hermionę ,,mamą’’.
Na te słowa ścisnęłam dłonie w pięści a moje włosy
zafalowały. Gdyby to było możliwe, mogłabym zabijać samym spojrzeniem. Nie
cierpiałam, gdy ktokolwiek wspominał o tej wiedźmie, która zniszczyła moją
rodzinę. Która przyczyniła się do tego, kim teraz jestem i w mniemaniu Rose
miałam nazywać ,,mamą’’. Może dla niej to było coś prostego (w końcu była jej
rodzoną córką), ale ja prędzej wskoczyłabym do Zakazanego Lasu w samej pidżamie
i bez różdżki niż tak ją nazwała.
Nim zdołałam się powstrzymać, iskra mocy dosłownie
wypadła z moich palców i uderzyła wprost w wiszący naprzeciwko nas plakat
zespołu Paramore, wypalając w nim małą dziurę. Biedna Hayley, straciła pół
twarzy.
Isaiah dla bezpieczeństwa przesunął się nieco bardziej na
bok i odsunął kosmyk ciemnobrązowych włosów, opadający mu na oczy.
– Okay… to może już o tym nie rozmawiajmy? Wybacz, ale chcę
wyjść stąd żywy. Poza tym – tu spojrzał na swój zegarek
na ręku – nie chcę cię pośpieszać, ale najlepiej abyś za dwadzieścia
minut była już gotowa do wyjścia.
Gotowa do wyjścia?
– Gdzie? – spytałam, niezdarnie wyplątując się
z pościeli.
– Izzey i Iris będą czekać na nas w kafejce rodziców.
Postanowiły, że najlepiej będzie jeśli cię na chwilę wyciągniemy z domu. Masz
coś przeciwko?
Brak mojego głupiego ojczulka, jego wszechwiedzącej żony i
durnowatego przyrodniego rodzeństwa? Co za głupie pytanie!
– Daj mi dziesięć minut! – rzuciłam, biegnąc z
rzeczami w stronę łazienki.
Może przynajmniej to pozwoli mi zapomnieć o tym głupim
koszmarze.
________________________________________________
– Isaiah! – wrzasnęłam z wyrzutem, kurczowo zaciskając powieki
przed wiatrem, uderzającym mnie prosto w twarz.
W ciągu chwili pożałowałam swojej decyzji o życiu proszka Fiuu. Podróż ta choć
trwała zaledwie kilka sekund, sprawiła że żołądek owinął się wokół mojego
gardła a uszy bolały od wdzierającego się brutalnie wiatru. Niczym szmaciana
lalka, zostałam dosłownie wypchnięta z ciemności i rzucona wprost na mokrą od
deszczu ścieżkę, biegnącą przez ulicę Pokątną.
Obolała od twardego lądowania, spróbowałam podnieść się z miejsca, gdy wtem
Isaiah upadł prosto na mnie, przygniatając mnie swoim ciężarem. Nie był może
gruby, ale jednak miał w sobie trochę ciałka, przez co bezskutecznie zaczęłam
się pod nim szarpać. Choć reszta przechodniów nas ignorowała (zapewne takie
przypadki zdarzały się dosyć często), to jednak para drugoroczniaków stojących
niedaleko nas nie szczędziła sobie złośliwości. Zamiast nam pomóc, przyglądała
się z ciekawością zaistniałej sytuacji i szeptała coś między sobą przyciszonymi
głosami. To tylko jeszcze bardziej mnie rozzłościło i sprawiło, że wreszcie
udało mi się wydostać spod mojego przyjaciela i odetchnąć. Płuca paliły mnie
tak samo jak policzki, które nabrały szkarłatnego odcienia. Dawno nie czułam
się tak zażenowana.
Isaiah natomiast jak gdyby nigdy nic, z uśmiechem wstał z podłoża i szarmancko
wyciągnął do mnie rękę:
– Pani pozwoli? – spytał, figlarnie poruszając przy tym brwiami. Na
ten widok dzieciaki zaśmiały się pod nosem.
Jednak na ich nieszczęście miałam bardzo dobry słuch. Ignorując gest Isaia,
zwróciłam się w stronę naszych obserwatorów, posyłając im (mam nadzieję)
jadowite spojrzenie. Mimo, że z pozytywnym skutkiem niemalże uciekły na
bezpieczną odległość, nadal słyszałam ich prostacki śmiech.
– Przysięgam, że jeśli spotkam tych dzieciaków w Hogwarcie, to zamienię
ich we wstrętne jaszczurki! – warknęłam, przeczesując palcami moje rude
włosy, aby doprowadzić je do w miarę normalnego stanu.
Na ten widok Isai nie mógł powstrzymać uśmiechu a ja… no cóż, nie mogłam go nie
odwzajemnić, mimo tego że przed chwilą miałam ochotę go porządnie zbesztać.
Nieważne co Isaiah by zrobił, miał w sobie tą irytującą słodkość, która
potrafiła go wybawić z najgorszych kłopotów. Czasami mu jej zazdrościłam a
czasem… miałam ochotę go za to zdzielić po głowie.
– Masz szczęście, że twój śmiech jest zaraźliwy. Serio, nie mogłeś nas
przetransportować nie wiem… może wprost do stolika?
– Ciekawe tylko kto mnie popędzał, aby jak najszybciej się ulotnić z
pokoju, gdy usłyszałaś kroki Hermiony. Czy naprawdę nie możesz jej nieco…
nieważne, nic nie mówiłem – dodał, widząc moją minę pod tytułem ,,lepiej
już nie pogarszaj swojej sytuacji’’.
Niestety dzięki tym słowom mój dobry humor nieco przygasł. Z jednej strony
zrobiło mi się głupio, bo miał rację – gdybym go nie popędzała, nie
zaliczylibyśmy tak fatalnego lądowania. Mimo to nie miałam ochoty o czymkolwiek
rozmawiać z moją macochą, zwłaszcza po tej całej akcji z Rose. Na pewno znowu
by próbowała swoich psychologicznych sztuczek, aby ,,polepszyć nasze niezbyt
ciepłe relacje’’, co było sporym niedopowiedzeniem. Stwierdzenie, że jej nie
lubię byłoby zbyt delikatne. Ja jej wprost nie cierpiałam.
Najwidoczniej Isai zrozumiał po mojej minie, że popełnił straszne faux pas,
ponieważ szybko otworzył przede mną drzwi i popchnął, aby mnie wybudzić z
ponurych rozmyślań i wprowadzić do pomieszczenia. Wiedział, jak kojąco działało
na mnie to miejsce.
A czemu? Ilekroć zadawałam sobie to pytanie, wystarczy że wchodziłam do środka
kawiarenki ,,’’ i już wiedziałam, czemu tak jest. Było to niejako miejsce
mojego dzieciństwa. Po przeprowadzce z Dover, to państwo Clearwater jako jedyni
potrafili się ze mną obchodzić. Przynajmniej dwa razy w tygodniu zabierali mnie
wraz ze swoimi córkami: Iris i Izzey do tego miejsca i pozwalali nam się bawić,
z zastrzeżeniem, aby niczego nie popsuć.
Dlatego też niemalże wszystko tutaj nosiło znamiona naszych dziecinnych zabaw:
porysowane stoliki, przystrojone eleganckimi serwetkami, krzesła
,,przyozdobione’’ narysowanymi przez nas motylkami (oczywiście pod nadzorem
pani Clearwater) czy żyrandol w kształcie rozwiniętego kwiatu lilii, z którego
zwisały poprzeplatane łapacze snów wraz z kolorowymi kryształami, odbijającymi
światło podające z lamp, umieszczonych po bokach. Nawet na drewnianej podłodze
gdzieniegdzie jeszcze pozostały resztki naszych malunków, obecnie przykrytych
grubą warstwą lakieru. Wszystko to połączone ze smakowitym zapachem ciasteczek
pani Clearwater przywodziło mi na myśl moje pierwsze szczęśliwe dni po
tragedii, którą przeżyłam i z której nie mogłam się otrząsnąć do dziś…
Stop, Naya, stop. Potrząsnęłam ledwo zauważalnie głową, aby pozbyć się ponurych
myśli, po raz kolejnych obijających się po mojej głowie niczym natrętne muchy.
Nie ma sensu po raz kolejny wspominać tego co było. Nie teraz, gdy byłam w
jednym z niewielu miejsc w którym mogłam odnaleźć spokój. Na melancholię będę
mogła sobie pozwolić w moim dormitorium, gdzie dzięki magii nikt nie usłyszy
mojego płaczu.
Starając się zachować resztki optymizmu, przywitałam się ze stołującymi się
znajomymi (starannie omijając panią Weathers, zapewne czekającą aby po raz
kolejny pochwalić się swoim nowym szalem z lisiej skóry) i skierowałam się w
stronę lady, aby złożyć zamówienie.
Jednak słysząc znajome kroki po lewej stronie, zrobiłam szybki unik w momencie,
gdy roześmiana Izzey próbowała jak zwykle mnie przewrócić, trzymając w dłoniach
jednocześnie swoją tacę na zamówienia. Dzięki temu zamiast na mnie, wpadła na
Isaiaha, który w dosłownie ostatniej chwili zdołał ją złapać i zachować
jednocześnie równowagę. Na ten widok parę postronnych osób wraz ze mną zaczęło
śmiać się i jednocześnie klaskać:
– Dwa na dziesięć! – krzyknął Sam Fallow, na co parę osób
przytaknęło.
Wraz ze stałymi bywalcami kawiarenki wymyśliliśmy sobie zabawę w jurorów. Jako,
że Izzey niejednokrotnie próbowała mnie przewracać czy przestraszyć (ta
dziewczyna ma bardzo specyficzne poczucie humoru), często poddawaliśmy jej
wybryki ,,ocenom’’ i wybieraliśmy te najlepsze. Co prawda była to nieco
dziecinna zabawa, ale nie można być przez cały czas poważnym, prawda?
Izzey wymierzyła mi kuksańca i poklepała strapionego Isaiaha po ramieniu.
– Wybacz, Isai. Ta mała była zbyt szybka.
– Kogo nazywasz małą? – parsknęłam śmiechem, przybijając z nią
piątkę. – Wybacz, ale ten scenariusz stał się przewidywalny. Poza tym
jesteś zbyt głośna.
– To nie moja wina, że ta podłoga ma już swoje lata – dla
potwierdzenia słów nacisnęła stopą na deski, przez co rozległo się lekkie
skrzypnięcie. Z zawadiackim uśmiechem, poprawiła roztrzepane blond włosy i
wskazała ręką na nasze zwyczajowe miejsce – Dajcie mi minutkę i zaraz do
was dołączymy. Za kilka chwil powinni się pojawić nasi zmiennicy.
– A gdzie Iris? – spytał Isai, z ciekawością rozglądając się za
siostrą bliźniaczką Izzey. Zwykle Iris kręciła się pomiędzy stolikami, dlatego
nieco zdziwiła go jej nieobecność. Zresztą, mnie także.
– Iris musiała pojechać wraz z mamą po zakupy – wyjaśniła,
wzruszając ramionami – Tata przez pośpiech kupił za mało produktów,
dlatego niektórzy nadal czekają na swoje zamówienia. Szczęście, że są na tyle
wyrozumiali, że grzecznie oczekują na swoje dania.
– Chwileczkę, więc jesteś tutaj sama? Nie licząc oczywiście Katii i
twojego taty– spytałam, nieco zmartwiona zmęczoną miną Izzey.
Izzey co prawda była dość pracowita, ale sama długo nie pociągnie z taką
ilością gości. Wierzyłam w jej słowa, lecz jak długo klienci mogą czekać? A
przecież ani jej tata, zajmujący się głównie sprawami papierkowymi ani Katia,
zajmująca się głównie deserami i nieopuszczająca kuchni, nie mogli jej przyjść
z pomocą.
– Może ci pomóc? – zaproponowałam z troską. Czasami
dorabiałam u państwa Clearwaterów, więc wiedziałam mniej więcej co i jak.
Dziewczyna jednak pokręciła głową.
– Dam radę, spokojnie. Poza tym, patrzcie już są – powiedziała na
dźwięk małego dzwoneczka, zawieszanego u drzwi z których wyłoniły się postaci
Iris i pani Clearwater, obładowanych torbami.
Na ten widok pośpiesznie zbliżyliśmy się do dziewczyn i pomogłyśmy im z
zakupami. Wdzięczna za pomoc Iris, z ulgą na twarzy oddała mi dwie obładowane
po brzegi kolorowe torby i zwróciła swoje błyszczące zielone oczy w
stronę siostry.
– Hej, Izz. Poradziłaś sobie bez nas?
– Jak widzisz kawiarenka jeszcze stoi na swoim miejscu, więc odpowiedź
brzmi ,,tak’’. Poza tym nie było was aż tak długo.
– Doprawdy? – wtrąciła się pani Clearwater, uwalniając ściśnięty
pod wełnianą czapką warkocz ciemnobrązowych włosów. – Bo dla mnie to trwało o
wiele za długo. O, Isai i Naya. Chodźcie no tutaj do mnie – z uśmiechem
odstawiła zakupy na wolny stolik i zamknęła nas obydwoje w swoim niedźwiedzim
uścisku. Kto by pomyślał, że tak drobna osoba ma tyle siły?
Jednak to w niej tak kochałam. Z szerokimi uśmiechami odwzajemniliśmy uściski,
po czym delikatnie wyplątaliśmy się z jej objęć.
– Cześć, ciociu Lynn. Jak się masz? – spytałam z ciekawością.
Niestety przez wakacje nie miałam czasu zbyt często zaglądać do tej kawiarenki
a zwłaszcza rozmawiać z ciocią Lynn. Przez całe lato zdążyłyśmy jedynie
wymienić kilka zdawkowych słów, gdy wpadałam do domu państwa Clearwaterów a
bardzo lubiłam z nią rozmawiać. W takich momentach, gdy obydwie siadałyśmy w
przytulnym saloniku i popijając gorące kakao, rozmawiałyśmy o rzeczach
niezwykle błahych, czułam się tak jakbym znowu była w rodzinnym gronie. Jakbym
miała drugą matkę.
Lynn poczochrała mnie po włosach i wzruszyła ramionami.
– A bywa, kochanie. Szkoda, że do nas tak często nie mogłaś wpadać.
– To prawda – stwierdziłam z przekąsem.
No cóż, gdyby to zależało jedynie ode mnie, to wolałabym przesiedzieć całe
wakacje w domu moich przyjaciółek niż znowu wyjeżdżać na dwa tygodnie do Włoch
w celu ,,zintegrowania się z rodziną’’. I tak, to kolejny wymysł wspaniałej
Hermiony Nie wiem skąd moja macocha brała te szalone (i niezbyt udane) pomysły.
– Gdzie położyć zakupy? – odezwał się ktoś, głębokim głosem.
Isaiah stojący obok mnie zesztywniał ze zdziwienia na widok znajdującego za
Lynn Daniela, spokojnie przypatrującego się nam znad opadających czarnych
włosów. Jego ciemne oczy wręcz przeszywały nas wzrokiem a na twarzy widniał
charakterystyczny ponury uśmiech, który bynajmniej nie przysparzał mu
przyjaciół a jedynie kłopoty.
Tak, Daniel Zabini był… niezwykle specyficznym człowiekiem. Nasuwało mi się
jednak do głowy tylko jedno pytanie: co on tu u diaska robił?! Nie to, że go
nie lubiłam, ale Daniel zwykle preferował jakieś speluny, gdzie mógł spokojnie
zatopić swe smutki niż to miejsce. Zresztą, w życiu nie słyszałam, aby wiedział
o tym miejscu.
Izzey zauważając malujące się na naszych twarzach zdziwienie, posłała w jego
stronę delikatny uśmiech i powiedziała:
– Dani, może pójdziesz nieco pomóc Katii? Biedaczka, pewnie się już nie
daje rady.
Daniel pokiwał głową i ledwo zauważalnie kiwając nam głową na powitanie,
przepchnął się przeze mnie oraz Isaiaha w stronę kuchni, kurczowo przyciągając
do siebie torby z zakupami. Pozornie wydawał się spokojny, lecz jego usta
zaciśnięte w wąską kreskę i nerwowe ściskanie torebek mówiło same za siebie. Nie
był bynajmniej zadowolony z naszego spotkania.
Isai w przeciwieństwie do mnie otrząsnął się z chwilowego oszołomienia i pomógł
zmartwionej moim milczeniem Iris z zakupami.
– Ja to wezmę. Może pokażą mi panie, gdzie mam to zanieść a dziewczyny
sobie porozmawiają? Izzey i Navayah mają chyba sobie coś do powiedzenia.
– Oczywiście – odrzekła Lynn, z wyblakłym uśmiechem przyglądając
się mojej minie.
Iris chwyciła matkę za rękaw, po czym cała trójka po chwili zniknęła za ladą.
Izzey, ignorując niezadowolenie niektórych klientów, usadziła mnie przy wolnym
stoliku i przeczesała palcami swoją blond grzywkę, aby nieco się rozluźnić.
Zawsze tak robiła, gdy czuła się niekomfortowo.
– Nay? Nay, wszystko w porządku?
– Co… co Daniel Zabini tutaj robi? – spytałam, odzyskawszy utracony
ze zdumienia głos.
Daniel miał dość trudną historię. W przeciwieństwie do swojego przyrodniego
brata Zandera był czarodziejem pół-krwi oraz owocem romansu Blaise’a Zabiniego
i jakiejś mugolskiej supermodelki. Choć nie miał na to wpływu, przez swoje
pochodzenie nie tylko był wyśmiewany w społeczeństwie arystokratów, ale sam
jego ojciec się go wstydził, jakoby to on miał być przyczyną złej reputacji
rodziny Zabinich. Nieważne, że to ich ojciec na nią zapracował.
Izzey pokiwała głową ze zrozumieniem i cicho westchnęła.
– Ciężka sprawa. Stary Zabini zagroził Danielowi, że jeśli ten nie
znajdzie pracy to go przestanie utrzymywać.
– Że co?! Ale… ale przecież to jest jego syn! I to jego wina, że wskoczył
nie do tego łóżka co trzeba! – ostatnie słowo niemalże wykrzyczałam
z przejęcia, zwracając na siebie uwagę kilku zajętych dotychczas rozmową
klientów.
Nie cierpiałam tego typu sprawiedliwości. Jak on tak mógł?! Zander wcale nie
musiał pracować, miał rodzinną fortunę w kieszeni, a Daniel? To on miał
odpowiadać za błędy ojca? Przecież to jakaś paranoja. To ja sprawiam kłopoty
moim rodzicom a oni mimo to nigdy nie zagrozili wydziedziczeniem. A pan Zabini?
Z ulgą oparłam plecy o siedzenie i pokręciłam głową.
– To chyba jakiś żart. Muszę pogadać z Danielem.
– Nie! – syknęła Izzey, chwytając mnie za rękaw. Pośpiesznie
usadziła mnie z powrotem na krześle i pokręciła głową, jakby dla podkreślenia
swojego sprzeciwu – Nay, nie. On nie chce żadnej litości. Myślisz, że
chciał podjąć tutaj pracę? Gdy się dowiedział, że to my ją załatwiłyśmy, nie
chciał jej przyjąć. Gdyby nie moja matka, w ogóle by jej nie miał. Dlatego
proszę, nie rozmawiaj z nim. On nie chce litości, zwłaszcza od nas.
– Ale to nie fair – stwierdziłam, odwracając głowę w jego stronę,
podczas gdy on spokojnie czyścił ladę, co rusz odsuwając zbłąkane kosmyki z twarzy
– To nie on ponosi winę za przewinienia starego Zabiniego. Czemu on nie
może tego pojąć?
– To są arystokraci, oni się nie przyznają do błędów. Poza tym – tu
zaczęła mówić wręcz konspiracyjnym szeptem– słyszałam od Lindsey, że w
ogóle jego ojciec miał zostać wyrzucony z tej elity. Został tylko dlatego, bo
zgodził się na małżeństwo z tą Dafne Greengrass no i z powodu Zandera. Dla nich
ktoś taki jak Daniel Zabini nie istnieje.
– To okrutne.
Izzey wzruszyła ramionami.
– To niestety jest świat arystokratów, mała. Więc proszę, nie rozmawiaj z
nim póki co. On nie chciał, aby ktokolwiek wiedział, że tu pracuje a
świadomość, że ty i Isai wiecie, bynajmniej mu nie pomaga. Możesz to dla mnie zrobić?
Przez chwilę się zawahałam. Nigdy nie miałam nic do Daniela, całkiem go
lubiłam. Uważałam, że nie zasłużył na taki los i chciałam mu pomóc, jakoś go
pocieszyć. Jednak z drugiej strony Izzey miała trochę racji: mówienie mu o jego
niedoli bynajmniej nic tutaj nie zmieni. Może tylko co najwyżej pogorszyć.
– Dobra, niech ci będzie. Ale wątpię, że to pozostanie tajemnicą.
Wystarczy, że któryś z drugoroczniaków go zobaczył.
– Najważniejsze, aby Scorpius się o nim nie dowiedział. Mogę cię o to
prosić?
– O nie rozmawianie z tą tlenioną fretką? Z rozkoszą –
odpowiedziałam, zdobywając się na krzywy uśmieszek. Ostatnie czego bym chciała
to rozmowa z tym zadufanym w sobie kretynem.
Ale czy praca tutaj pozostanie słodką tajemnicą Daniela? Szczerze w to
wątpiłam. Nie miałam zamiaru ponownie poruszać tego tematu, zwłaszcza że
właśnie Isai i Iris wołali nas do swojego stolika. Z cieniem smutku
pozostawiłam za sobą sprawę Daniela i postanowiłam cieszyć się ostatnimi dniami
wolności przed wyjazdem do Hogwartu.
Przede wszystkim radziłabym się zapoznać z zapisem dialogów, bo widać, że kuleje. Odsyłam na przykład tu.
OdpowiedzUsuńTakie pytanie... Gdy ktoś tobą potrząsa, żebyś wstała, woła do ciebie po imieniu i nazwisku? O.o Spodziewałabym się raczej, że jedno z dwóch, a nie tak oficjalnie.
Generalnie miałam problemy z przebrnięciem przez tekst. Podczas czytania odnosiłam wrażenie, że tekst został napisany niedbale, że później go zupełnie nie sprawdziłaś. Są tam całkiem łatwe do wyłapania literówki, ponadto w niektórych przypadkach kuleje też interpunkcja - szczególnie w zdaniach złożonych, w których pojawia się, nomen omen, "który" w najróżniejszych przypadkach.
Powinnam odczuwać jakieś emocje, gdy czytałam o wizji w lustrze-nie-lustrze, tymczasem nie czułam zupełnie nic. To był koszmar? Nawet nie dałaś tego odczuć. Przez cały tekst się po prostu leci, tu jakieś dialogi, tu myśli bohaterki, ale nic głębszego z tego nie wynika.
Jednak próba opisu kawiarenki była całkiem udana, mogłabyś to jedynie bardziej rozwinąć.
Tak 4/10. Jak na początek nie jest źle, ale myślę, że dobrze byłoby znaleźć betę do pomocy i ogarnięcia całego opowiadania.
No cóż, niestety do tych problemów czysto technicznych nie mam talentu, zwłaszcza jak zauważyłaś mam problem z interpunkcją. Co do snu jak i opisu kawiarenki, ja chciałam te wątki rozwinąć, ale potem stwierdziłam, że tekstu jest tak dużo, że ktoś może się bardzo zrazić. Ale cóż, dziękuję za uwagi, postaram się to wszystko dopracować. Pozdrawiam serdecznie :)
UsuńPodobnie jak Katja czepię się niedokładnego sprawdzenia tekstu przed publikacją - Twoje błędy są łatwe do znalezienia. Najbardziej raził mnie brak przecinku przed wyrazami "który", "która" itp. Dalej wyliczać nie zamierzam, bo ogólnie nie jest najgorzej pod tym względem (nie myl z: "jest dobrze").
OdpowiedzUsuńTeraz przejdźmy do oceny całości...
Tekst mnie nie porwał. Nie odczuwam nawet najmniejszej chęci dowiedzenia się, jakie są dalsze losy bohaterów. Może to na skutek wprowadzenia przez Ciebie zbyt dużej ilości postaci - zasypujesz Czytelników ich ogromem. Proponuję, żebyś najpierw skupiła się na opisie, załóżmy, pierwszych trzech - opisując ich relację, więź choćby - dałoby to szanse "wczucia się" w nie, czego mi tak bardzo brakuje. Koszmar nie jest koszmarem; ale tu również nie będę się rozwodzić, bo po S.K. nic nie straszy. ;)
Nie rozumiem głównej bohaterki. Nie pojmuję, ale mogę tu zwalić na to, że mało które tego typu opowiadanie mnie zachwyca. Jej zachowanie bardzo mi przeszkadza; wychodzi na to, że jest taką sierotką Marysią, nic tylko współczuć, klepać po główce i uspokajać wiecznie zrozpaczone dziewczę. Zmienność: widzi Daniela i w pierwszej chwili wpada w gniew, szok, ma ochotę wyjść, zostać, pobić, nie pobić, zabić za samą obecność, aż w końcu zostaje uspokojona przez przyjaciółkę. W następnym momencie jest gotowa pobiec, paść przed Zabinim i współczuć, współczuć, współczuć. Występuje tu taki natłok emocji, że dla mnie - podkreślam, to tylko i wyłącznie moja opinia - jest to taki "dramacik". Dodatkowo wszystko kojarzy jej się z tym przykrym wydarzeniem, owianym przez Ciebie tajemnicą. Słowem końcowym: histeria goni następny atak histerii.
Czytaj swój tekst przed publikacją. Masz betę? Jeśli tak, to zmień, a jeśli nie, to spróbuj znaleźć. Nie popełniasz bardzo wielu błędów składniowych, budujesz ładne, rozwinięte zdania, a te mnie satysfakcjonują, więc... Popracuj, popracuj, bo może powstać coś ciekawego.
Weny życzę i pozdrawiam.
Niestety pewne błędy wyłapuję dopiero po fakcie dokonanym :/ A co do interpunkcji to niestety tak jak napisałam powyżej- jest to moja pięta achillesowa. Chyba macie rację, że powinnam znaleźć betę, pytanie tylko gdzie xD Ale to już jest na mojej głowie, dziękuję za wszelkie uwagi!
Usuńhttp://betowanie.blogspot.com/ tu najdziesz.
Usuń