W mroku widać najwięcej

Biegła szybko. Na tyle szybko, na ile pozwalały jej poranione stopy, wycieńczony organizm i dziecięca determinacja. Nie oglądała się za siebie, czując na karku oddech pościgu. Parła do przodu, nie dbając o korzenie raniące bose nogi, czy o gałęzie rozrywające już i tak wyświechtaną, granatową bluzkę. Jeśli zdoła zbiec z tego miejsca, wyrzuci zniszczone ubranie do śmieci, jeśli nie… Cóż, żadna odzież nie będzie jej już więcej potrzebna. Uciekała, jakby od tego zależało jej życie i właściwie tak było, gdyby nie jeden szczegół – swoje życie przegrała już wcześniej. Straciła je bezpowrotne, zatracając się w śmierciożercy.
Zbliżał się do niej z każdym krokiem. Wyczuwała jego skupienie, które mobilizowało ją do biegu. Miał cel, tym celem była ona. Był myśliwym, ona zaś zwierzyną podejmującą próbę oszukania przeznaczenia, słabszą istotą skazaną na porażkę. Byli jak ogień i lód, tak różni, a jednocześnie tak podobni. Dwa antagonistyczne żywioły w ludzkiej skórze.
Myślała o ucieczce wiele razy, obmyślała plan, analizując możliwe opcje, a kiedy nadarzyła się sposobność wyplątania z bagna w które wpadła, pogubiła się w swoich misternie snutych zapiskach, rzucając lwu na pożarcie. Lwu, który z pewnością był wężem w ludzkiej skórze. Mamił, nęcił, podpuszczał, a gdy osiągnął zamierzony skutek, niespodziewanie kąsał ofiary, zatruwając je swoim jadem.
Ani myślała się poddać. Tym razem nie zamierzała dać się ugryźć. Im dalej oddalała się od ponurego zamczyska, tym bardziej rosła w niej wola walki. Kiełkowa powoli jak ziarenko zasadzone przez wiatr, by rozkwitnąć, kiedy przyjdzie czas. Jej czas właśnie nadszedł.
Trzask.
Usłyszała łamanie gałęzi gdzieś w tyle. Przyśpieszyła.
— Nie masz szans! — usłyszała. — I tak cię dorwę!
Słowa dudniły jej w głowie przy akompaniamencie odgłosów biegu. Były jak topór w dłoni kata pochylającego się nad ofiarą — zwiastowały nadejście rychłego końca. Stopy z impetem uderzały w mokre podłoże, tonąc w ściółce. Bose nogi co chwila swoiście mlaskały w momencie oderwania od obezwładniającego błota. Nawet leśne bajoro utrudniało jej ucieczkę, jakby za wszelką cenę chciało ją oddać w jego ręce. W szpony śmierciożercy. Jedynie ciemna noc pozostała bezstronna, nie przyznała nikomu racji niczym arbiter, mający rozstrzygnąć spór w sposób neutralny. Swoim mrokiem utrudniała dziewczynie przemieszczanie się wśród drzew, jednocześnie chroniąc ją przed zasięgiem różdżki tropiciela, który wciąż deptał jej po piętach jak szpieg, z tą tylko różnicą, że zamiast zdobycia informacji, pragnął zdobyć .
Nie myślała, co z nią zrobi, gdy dostanie się w jego łapska. Rozmyślanie nad tym, czy śmierć będzie szybka i bezbolesna, czy długa i zmieszana z zadawaniem ran nie miało znaczenia, bo jedynie spowolniłoby rytm wybijany przez jej kończyny. Rytm napędzany przez pragnienie życia, które odżyło w niej pełną parą i nie dawało się przygasić widmem pościgu. Przeciwnie — wciąż rosło jakby na przekór grozie sytuacji. W głębi duszy wiedziała jednak, że kiedy jego macki ją obezwładnią, będzie umierać w zwolnionym tempie, na nowo definiując pojęcie agonii.
W ciemności nie dostrzegła wystających korzeni, swą wysokością sięgających łydek i potknęła się o nie, upadając w ciemną przestrzeń i turlając się z łagodnego spadu gruntu. Jej ciało zatrzymało się u podnóży wyjątkowo rozległego pnia i gdyby nie wyzierające z ziemi korzenie, można by porównać położenie szatynki do sjesty pod palmami. Gdyby znajdowała się w innej sytuacji, z przekąsem pogratulowałaby sobie braku koordynacji, przeklinając po stokroć swoją gapowatość i dziękowałaby Merlinowi, że upadek nie skończył się złamaniem, czy wybiciem zębów. Och, ile by dała, żeby tylko takie uszczerbki teraz jej groziły.
— Wiem, że tu jesteś, Granger! — Jej uszu dobiegł głos, którego pragnęła nigdy więcej nie usłyszeć. Głos, którego barwę rozpoznałaby wyrwana z głębokiego snu całe mile od domu. — Czuję twój strach! — Słyszała trzask łamanych gałęzi pod naporem jego ciężkich kroków. Zbliżał się, czuła to.
Serce łomotało jej w piersi jak uwięziony w klatce ptak, ćwierkający, gdy tylko ktoś zbliżał się do metalowych prętów. Podkuliła nogi i zacisnęła usta, by nie zdradzić swojego położenia najmniejszym nawet sykiem.
— Mała Granger, gdzie jesteś? Przestań się ze mną bawić! — W głosie tropiciela dało się wyczuć rozbawienie. Słyszała, że się przybliża, niemal dostrzegała zarys jego sylwetki spowitej mrokiem. W wyobraźni była świadkiem, jak pociera palcami żuchwę w zadumie, rozważając, w którą stronę się skierować. Widziała szatański błysk w oczach, kiedy doznawał olśnienia. Pod skórą czuła, że on wie, gdzie dokładnie kuli się jej postać. Nawet jeśli wiedział, nie dawał po sobie niczego poznać, grał wszak w ich ulubioną grę — kata i ofiarę lub jak kto woli, w kotka i myszkę. — Oboje doskonale wiemy, że już jesteś martwa.
Wciągnęła powietrze ze świstem, momentalnie milknąc, przygryzając wargę do krwi, by nie pisnąć. On nie dostrzegał jej położenia, nie był przecież sową polującą w nocy, ale tym dźwiękiem mimo wszystko mogła nieopatrznie zdradzić swą lokalizację. Och, jakaż była lekkomyślna, zwłaszcza w obliczu zagrożenia! Wstrzymała oddech, prawie się dusząc, wsłuchiwała się w ginący w oddali odgłos kroków. Odważyła się nabrać kolejny haust powietrza do płuc dopiero, gdy stukot butów całkowicie umilkł gdzieś w głuszy.
„Odszedł”, pomyślała, podnosząc się z klęczek. Dalej nie wierzyła we własne szczęście. Tak niewiele brakowało, by stała się zdobyczą. Jego zdobyczą.
— Jestem bezpieczna. Przynajmniej na razie — wyszeptała, nie zdając sobie sprawy, że wypowiedziała te krótkie zdania na głos.
Tuż przy niej rozbrzmiał głośny, opętańczy śmiech.
— Nie jesteś, dziecino. — Silne ramiona oplotły ją w talii, zanim zdezorientowana dziewczyna zdążyła się poruszyć, tworząc kokon, z którego nie sposób się wydostać poprzez szarpaninę. Im bardziej się motasz w uścisku, tym mocniej obręcz zaciska się wokół sylwetki, uniemożliwiając głęboki oddech, a co dopiero uwolnienie. — Nigdy nie byłaś, zapomniałaś już?
Szatynka przełknęła głośno ślinę, słysząc jego słowa tak blisko swojego ucha, czując ciepło jego ciała wokół siebie. Bała się, to jasne, ale oprócz strachu odczuwała też dziwne napięcie i ciekawość, co przyprawiało ją bardziej o frustrację niż panikę.
            — Zapomniałaś? — zapytał ponownie, oczekując odpowiedzi.
Pokręciła przecząco głową, uzmysławiając sobie, że w ciemności nie dostrzega jej ruchów mimo, że stoi tuż za nią. Nie może zobaczyć, ale może poczuć; wyczuć każdą emocję i reakcję jej ciała.
— Nie-ee… — szepnęła. — Nie zapomniałam — oznajmiła już pewniej, próbując obrócić się w zniewalającym ją uścisku.
— Jesteś taka naiwna… — Mówiąc to, pchnął dziewczynę na pobliskie drzewo, przypierając ją plecami do wilgotnej i chropowatej kory, tak, że czuła wypustki wbijające się bez ogródek w jej skórę — … naprawdę myślałaś, że zdołasz uciec? Że uwolnisz się ode mnie?
Nie odpowiedziała, nie było sensu udawać, skoro on potrafił ją rozgryźć w ułamku sekundy. Nie mogła okłamać kogoś, kto żył fałszem od lat. Kogoś, kto sam był jednym wielkim kłamstwem.
— Zabijesz mnie? — wyszeptała, ciągnąc nietypową wymianę zdań w najlepsze.
—  Pytasz, czy cię zabiję? — Roześmiał się serdecznie, jakby usłyszał wyborny dowcip, przerywając  tym samym ciszę rozciągającą się wokół nich. Jego wybuch spłoszył ptactwo ukryte wśród najbliższych koron buków. Zwierzęta uleciały w powietrze, skrzecząc przy tym hałaśliwie. — Och nie, nie zabiję cię. — Pogładził jej drgający podbródek. — Jeszcze nie teraz.
Zamilkli, nie psując ciszy na nowo zapadłej wokół nich. Gdyby ktoś natknął się na nich teraz przypadkiem, pomyślałby, że zakłócił romantyczną schadzkę młodych kochanków. Pozory.
— Dlaczego nie teraz? — Podjęła rozmowę. Nic innego jej nie pozostało, skoro i tak niechybnie umrze.
— Jesteś mi potrzebna. — Zaintonował, wpatrując się w nią intensywnie. W mroku dostrzegał zaledwie kontur jej twarzy, mimo to wyczuł, że rozchyliła usta, aby zadać pytanie. Instynktownie przybliżył swoją twarz do dziewczyny, w taki sposób, że niemal stykali się nosami. — Nie zapytasz, do czego?
— Do czego mnie potrzebujesz? — Kolejny szept wydobył się z jej zaschniętego gardła.  Dziękowała sobie w duchu, że nie próbowała mówić głośniej, bo nie byłaby w stanie opanować drżenia głosu. Pierwszy raz usłyszała, że to on jej potrzebuje, nie ktoś inny, a właśnie on, jej osobisty kat.
— Wiesz, mówili, że piekło nie jest gorące — zaczął, jakby w ogóle jej nie usłyszał. — Więc dlaczego spalam się od środka?
Hermiona Granger, bardzo pojętna i inteligentna czarownica, nie znała odpowiedzi na zadane pytanie, ale nie byłaby sobą, gdyby nie spróbowała rozgryźć łamigłówki. Choć było ciemno, zamknęła oczy, wsłuchując się w bicie własnego serca; nie galopowało, dudniło miarowo w piersi, jakby zaakceptowało wiadomość, że niedługo przestanie bić na zawsze. Bip. Bip. Bip. Ponoć w mroku widać najwięcej, więc czego jeszcze nie dostrzegła?
— Nie płoniesz, Draco. — Użyła jego imienia, a jeśli go to zdziwiło, to nie dał po sobie niczego poznać. — To wszystko jest tu. — Dotknęła opuszkami palców jego skroni. — W twojej głowie.
— Myślałem, że jesteś mądrzejsza. Rozczarowujesz mnie, Granger — prychnął zirytowany. — Jestem w piekle, a sam diabeł wodzi mnie za nos. Tańczę jak mi zagra.
— Nie jesteś w piekle. Nie płoniesz — oznajmiła z całą mocą.
— Skąd możesz to wiedzieć?! No skąd?! — krzyknął.
— Bo inaczej byłabym w tym piekle razem z tobą… — dodała niepewnie, uparcie wpatrując się w swoje poranione stopy. — W mroku widać najwięcej, wiesz? — zapytała łagodnie, niezrażona krzykami oprawcy.
— Co widzisz?
To zaskakujące, jak szybko się uspokajał. Po wcześniejszym wybuchu nie było śladu, a blada twarz chłopaka wyrażała zainteresowanie, którego Hermiona nie mogła zobaczyć, ale doskonale je słyszała. Zamilkła, chcąc poukładać sobie wszystko w głowie. Czy to możliwe, że on też? Że on żywi wobec niej choćby namiastkę ciepłych uczuć? Bardziej ludzkich uczuć?
— Co widzisz, mała Granger? — ponaglił.
— Nie zabijesz mnie — oświadczyła.
Ciszę kolejny już raz tej nocy boleśnie rozdarł śmiech.
— Nie zabijesz — powtórzyła, próbując przerwać rechot. — Powiedziałeś mi kiedyś, że jestem tym wszystkim, czego nie potrafisz kontrolować. Ja… — zawahała się — … teraz rozumiem. Nie mówiłeś dosłownie o mnie. Miałeś na myśli swoje uczucia do mnie.  Płoniesz, bo nie potrafisz zapanować nad tym, co do mnie czujesz i to cię tak bardzo przeraża.
— Sama nie wierzysz w to, co mówisz — zamilkł, analizując usłyszaną teorię. — Kłamałem —  dodał po chwili poważnie. — Jeszcze się nie nauczyłaś, że mi nie można ufać?
— Tobie może i nie, ale twojemu sercu owszem. Nie jesteś mordercą. Ty się boisz, Draco…
— Zamknij się! — wysyczał, dociskając dziewczynę do pnia ze zdwojoną siłą. — Zabiłem więcej razy, niż jesteś w stanie zliczyć! Ty nic nie wiesz, nic! — Potrząsnął jej ciałem, jakby była szmacianą lalką. — Nie chcesz wiedzieć, co oni zamierzają ci zrobić! Co Voldemort zamierza! Ja nie mam wyjścia! Muszę to zrobić! — Dyszał ciężko od nadmiaru emocji, których nawet nie starał się ukryć. Przecież w mroku widać najwięcej. Widać wszystko jak na dłoni.
— Wyśmienicie, Draco. Brawo. — Znikąd zmaterializował się Lucjusz Malfoy. Opierał się nonszalancko o pobliskie drzewo i lustrował cienie dwóch postaci znajdujących się w dole. — Czarny Pan jest z ciebie bardzo zadowolony. Wkrótce dołączysz do najwierniejszego kręgu. To wielki zaszczyt dla naszej rodziny — ciągnął. — Musisz tylko… — strzepnął niewidzialny pyłek ze skraju szaty — ... zabić szlamę – wycedził.
Cisza nie zawsze jest jednoznaczną odpowiedzią na wszystko.
— Pośpiesz się, Draco — ponaglił mężczyzna.
— Draco, proszę…— Dziewczyna chwyciła swojego tropiciela za rękę, spoglądając w jego oczy, mimo ciemności dostrzegła wszystko to, o czym myślał, czego się bał i czego tak naprawdę pragnął. Bo w mroku widać najwięcej.

 „— Nie wiem, którego siebie kocham bardziej. Prawdziwego, czy w masce śmierciożercy.
— Nie wiem, czy wolę noc, czy może dzień. To tylko pory doby, w gruncie rzeczy nieróżniące się wiele, bo nocą i za dnia da się żyć. Jedno jest naturalną konsekwencją drugiego, jego uzupełnieniem. Dzień nie byłby dniem, gdyby nie poprzedzała go noc i odwrotnie.
— Po co mi to mówisz?
— Bo to nieważne. Ja kocham obie wersje ciebie.”

— Wybacz mi, ojcze. – Skierował słowa gdzieś w przestrzeń, nie patrząc na mężczyznę, nie patrząc na dziewczynę, posyłając prośbę o wybaczenie gdzieś w eter. — Avada Kedavra!
Na trupiej twarzy już na zawsze zastygł wyraz szoku zabarwionego niedowierzaniem. Przerażenie nie zdążyło wtargnąć na kredowobiałe lico — stróżka zielonego światła ugodziła w pierś znienacka, kończąc błyskawicznie ziemski żywot. Ciało opadło na dół z łoskotem, by stoczyć się w głąb lasu i ulokować w błotnistej ziemi. Dwie postacie nie śledziły, w którym miejscu się zatrzymało i w jakiej pozycji zdążyło się ułożyć. W milczeniu teleportowały się daleko, nie chcąc widzieć w mroku już nic więcej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Niah | Akinese | Credits: X, X