Słowem wstępu: chcemy złożyć życzenia i gratulacje Blandzie, która wczoraj, czternastego października obchodziła pierwszą rocznicę swojego bloga! Życzymy powodzenia, wytrwałości, czasu i co najmniej kilku, a najlepiej jeszcze kilkunastu rocznic.
Zespół SKP
Witam
serdecznie.
Dzisiaj mam zaszczyt opublikować swoją miniaturkę dla Blandy OC (http://blackstars-of-the-future.blogspot.com/)
Dzisiaj mam zaszczyt opublikować swoją miniaturkę dla Blandy OC (http://blackstars-of-the-future.blogspot.com/)
Amy, od
razu, gdy tylko skomentowałaś nasz post na zamówienia, „zaklepałam” sobie pisanie
miniaturki dla Ciebie. Z pewnością znacznie to przyspieszyło moje tempo pisania - wręcz nie mogłam się doczekać, kiedy to opublikuję, kiedy to zobaczysz, jako że obiecałam Ci ją już bardzo dawno temu... Tak dawno, że, szczerze mówiąc, bardzo mi głupio, iż możesz zobaczyć ją dopiero teraz. Wybacz.
W swoim komentarzu nie opisałaś żadnych specjalnych życzeń - prywatnie ustaliłyśmy, iż chciałabyś słodko, mimo mojej początkowej koncepcji bardzo gorzkiego, trudnego opowiadania. Wyszło... Jak wyszło. W moim odczuciu słodko-gorzko. W Twoim? Cóż, mam nadzieję, że napiszesz, co o tym sądzisz.
Wczoraj, a w zasadzie dwunastego października, miałaś pierwszą rocznicę publikowania swojej twórczości. Chcę Ci pogratulować i tutaj. Było wiele wzlotów, kilka upadków, ale... Będzie tylko lepiej, Kocie. Wierzę w to, że w maksymalnie cztery miesiące uda nam się poprawić wszystkie rozdziały, miniaturki i zacząć publikować nowe. Współpracujemy na Twoim blogu - w przyszłości liczę na wspólne pisanie od czasu do czasu również i na moim, gdy w końcu powstanie.
Ta miniaturka... Jest bardzo osobista. Nie mogłam niestety "wpakować" do niej nas, ale... Wierzę, że rozpoznasz momenty, w których nasza wspólna "cząstka" została utrwalona.
Z najlepszymi życzeniami, kochająca Cię
Anastasia Curs
Niewybaczalne
Biały korytarz
daje iluzję spokoju.
Wymieszany z niebieskim ma dać
wrażenie bezpieczeństwa. Złudnego, bo nikt tu nie czuje się w pełni bezpieczny.
Szklane drzwi ciągną się przez cały korytarz. Po obydwu stronach. Na przeciwległych
ścianach. Prawej i lewej. Zachodniej i wschodniej. Ta pieprzona iluzja spokoju.
Brakuje tu głośnego personelu,
wiecznie krzątających się bez celu pielęgniarek, krzyczących do siebie
nawzajem, żeby jedna drugiej zrobiła herbatę. Oraz, czy trzecia woli ciasto
czekoladowe czy może preferuje truskawkowe. Nie mówiąc już o legendarnym
pytaniu „Ile słodzisz?” i „Chcesz kawę czy herbatę?”.
Pacjenci
nie krzyczą. Jeśli tak robią, to od czego przecież są pielęgniarki oddziałowe?
Szybkie Silencio i cisza na nowo
zapada na oddziale. Po pewnym czasie regularnego stosowania zaklęcia, pacjenci
zaczynają kłaść się na brzuchu i wrzeszczeć bezgłośnie w poduszki. Z
pewnością jest to lepsze rozwiązanie niż dygotanie na materacu, nie mogąc się
ruszyć, pokazując całemu społeczeństwu swoją niemą rozpacz. Świat jest okrutny
i niesprawiedliwy, z czego tutejsi pacjenci doskonale zdają sobie sprawę.
Wielu tylko czeka na wybawienie, jakim jest dla nich śmierć, jednak tylko
nieliczni na tym oddziale mają choćby szansę spotkania się z nią, skosztowania
wyzwolenia. Eutanazja nadal jest zabroniona.
W zasadzie to nie każda znajdująca się tu osoba chce śmierci.
Właściwiej byłoby napisać, iż mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że żyje.
Witamy w
wariatkowie. Życzymy miłego pobytu. Wierzymy, że z czasem przywyknie pan/pani
do panujących tu warunków, bo spędzi tu pan/pani dłuuugie wakacje.
Wakacje życia.
Nikt
stąd nie wychodzi. A już z pewnością nie o własnych siłach. Wysmarowani
wszelakimi maściami, nafaszerowani różnymi eliksirami i wręcz wypchani prochami
pacjenci nie mają zbyt dużej możliwości zachowania zdrowia fizycznego, o
psychicznym nie wspominając. W większości pacjenci transportowani są przez
pielęgniarki na wózkach, bądź za pomocą zaklęcia lewitacji. Nieliczni
odwiedzający zazwyczaj unikają, jak tylko mogą, możliwości spędzenia z chorym
większej ilości czasu niż zaplanowali (mianem „spotkania” odwiedzający nazywają
15–minutową wizytę raz na miesiąc) i w związku z tym, nie mają ochoty
uczestniczyć w jakichkolwiek czynnościach z nim związanych. Innymi słowy:
pchanie wózka nie jest dla nich. Gorąca herbatka dla chorego? Nie, bo jeszcze
się poparzy; a po za tym to kto miałby mu pomóc trzymać kubek i pilnować, by
sobie czegoś nim przypadkiem nie zrobił? Praca z osobami chorymi
psychicznie jest trudna, dlatego najlepiej unikać tego tak, jak choćby robią to
oddziałowe pielęgniarki. Miło z ich strony. Jak to cudownie, że niedługo zacznę
się z nimi użerać.
Poobiednią
ciszę przerywa krzyk. Pacjent, któremu nie smakowała rozgotowana papka? Z
doświadczenia wiem, że oddziałowe jedzenie pozostawia wiele do życzenia… Krzyk…
O, kolejny pacjent chciałby, aby ktoś się nim zainteresował. Kwadrans później,
czyli, wulgarnie mówiąc, piętnaście minut nieustającego darcia mordy,
pielęgniarki ruszają na akcję. Z odsieczą przybywają na sale, sprawiając, że
odczuwa się ich obecność jako zbawienie. Patrzy się na nie, jak na dobre dusze.
Mylne wrażenie. Niektórzy pacjenci (ci, którzy jeszcze jako tako myślą) wiedzą,
że tak naprawdę, to zwyczajnie nie mogły one rozegrać w ciszy i spokoju
kolejnej partii szachów… Lub, co bardziej prawdopodobne, poplotkować nad
Prorokiem Codziennym.
Kobiety mijają
mnie obojętnie, nie zwracając na mnie zbytniej uwagi. Wzrok
dwóch prześlizguje się po mnie bez jakiegokolwiek momentu zatrzymania, jedynie
spojrzenie trzeciej pada na moje zaciśnięte pięści i w wyniku tego zbielałe
knykcie. To właśnie ta trzecia jakby przystaje na moment, aby prawie
natychmiast zrozumieć, jaki popełniła błąd i ruszyć do przodu na nowo, w pogoni
za koleżankami. Zasada numer dwa: bezpieczeństwo personelu nad komfortem
fizycznym i psychicznym pacjentów. Cóż... Okropne, ale jakże skuteczne.
Przydaje się. Nigdy nie wiadomo, kiedy jakiemuś kretynowi zechce się zabawić
i pozmieniać skład personelu. Lepiej się trzymać z daleka od takich jak
ja. Żyjemy na różnych planetach, ale w tym samym wszechświecie, gdzie jedni,
nie pozwalają drugim mieszać się z nimi. Choćby próbować odwiedzać ich
świat.
~~~~~~
Krzyk zamiera tak samo, jak się pojawił: nagle. Przez krótką chwilę
oddział sprawia wrażenie opustoszonego; tylko ja stoję na korytarzu, nerwowo
rozglądając się na boki, jakbym nieustająco wypatrywała niebezpieczeństwa.
Stała czujność. Wojna na wszystkich odbija swe piętno. Zwłaszcza na tych,
którzy mieli umrzeć, a przeżyli. Niezbyt optymistyczne przemyślenia przerywa
wyjście pielęgniarek z jednej z sal. Tej, z której dobiegał do niedawna krzyk.
Kobieta idąca ostatnia, podąża za koleżankami, nie patrząc, gdzie właściwie
idzie. Przymknięte oczy, przyspieszony oddech wskazują na jej zmęczenie (z takim wałem tłuszczu, to się nie dziwię –
przelotnie pomyślałam). To ta, która wcześniej zatrzymała na mnie spojrzenie.
Teraz jednak jest wyczerpana, więc po prostu przechodzi obok, najwyraźniej nie
zdając sobie sprawy z mojej obecności. Może to i lepiej. Dla niej. Obojętnie
idę (a raczej staram się tak iść) w głąb korytarza; jedynie kilka razy odwracam
się, aby zobaczyć oddalające się ode mnie drzwi wejściowe na oddział, co, jak
na tę sytuację, jest naprawdę mało. Zamknęłam
je? Zamknęłam. Może sprawdzę? Tak, sprawdzę. Sprawdziłam. Kilka kroków w
przód, po czym powrót. Ile razy sprawdziłam? Trzy czy dwa? Ile razy? Trzy czy
dwa? Jak wiele razy sprawdziłam? Trzy czy dwa? Trzyczydwa, dwaczytrzy, trzyczydw…
Dwa. To dobrze.
Dwa to dobra liczba. Parzysta. Pierwsza. Naturalna. I całkowita. Ale parzysta.
Nieparzyste to te złe. Parzysta i tylko to się liczy. Gdybyniebyłaparzys…
Powtarzając w myślach, jak mantrę,
liczbę dwa, docieram do miejsca, w którym zawróciłam wcześniej. Dlaczego pokoik
magomedyków jest na samym końcu korytarza? Nie powinien się znajdować gdzieś na
początku? Wzruszam ramionami na tę niedorzeczność. Co mnie to obchodzi? Chociaż
w najbliższej przyszłości najprawdopodobniej zacznie mieć to dla mnie
znaczenie. I sądzę, że wtedy będę preferować możliwie jak najdalsze położenie
wspomnianego pomieszczenia. Najprawdopodobniej. Docieram do celu swojej
powolnej wędrówki. Liczba, liczba… Uff. Nie ma liczby. Wolę nie myśleć, co bym
musiała zrobić, gdyby była… Taak, nieparzysta. Nie, lepiej nie myśl i skup się
na tym, co masz zrobić.
Wchodzę bez pukania. W końcu nas,
chorych nieuleczalnie, cechuje brak taktu, co niektóre przypadki agresja i
chamstwo, a przede wszystkim brak zrozumienia zarówno u drugiej osoby jak
i samego siebie. Niezrozumiani przez świat, ludzi i samych siebie.
– Macie jakieś wolne łóżko?
Jak można było się spodziewać,
ludzie patrzą na mnie, jakbym była z innej planety. Dosłownie i przenośnie. Tak
się kończy mówienie zanim się pomyśli nad słowem… I jego brzmieniem. W sumie to
im się nie dziwię; jak się wygląda tak jak ja – młoda kobieta, blond włosy,
poszarpana szata i wysokie buty na obcasach – ze sznurowadłami; jedna kokardka
jest na dole sznurowadła, druga zawiązana na górze; – to można pomyśleć o mnie
na dwa sposoby: bezdomna lub dziwka.
– Nikogo nie zamawialiśmy! – O, czyli opcja druga – Może pani
pomyliła piętra?
– A mógłby mi pan podać jakieś konkretne adresy? – na przykład
swojego mózgu – Cóż, przykro mi, że pana rozczaruję, ale nie przyszłam tu z tej
okazji. Może kiedy indziej.
– W czym mogę pomóc? – chłodne rozczarowanie… Ahh, ten zawód
miłosny. Ahh, ten mózg. Zawsze kiedyś wraca.
– W takim razie poproszę o łóżko w jedynce.
– Nie mamy tu sali numer jeden.
– Chodziło mi o liczbę osób w pokoju, palancie – jak rozmawia się z
chamem, to trzeba być chamem - Proste i logiczne – Prowadź.
Palant wymienia spojrzenia z
przesiadującymi tu osobami. Dziwnie
znajomy mężczyzna. Dwie kobiety zdają mu się współczuć, jednak i tak nic
nie robią, a trzecia stara się ignorować całą tę sytuację, podobnie jak dwóch uzdrowicieli
siedzących na kanapie. Wspaniali przyjaciele. Nie pozwalam wymknąć się
cisnącemu mi się na usta przekleństwu, zaciskam wargi. Bez zbędnego słowa
wskazuję mojemu dotychczasowemu rozmówcy drzwi, a ten powoli kiwa głową.
Wychodzimy. On idzie pierwszy. Wracamy tam, skąd przyszłam. Zamykam drzwiczki,
robię kilka kroków, po czym powtarzam sytuację z mojej wcześniejszej wędrówki
tym korytarzem i z powrotem wracam przed „wrota”. Raz jeszcze zamykam. Tym
razem trzaskam drzwiami, po co się hamować? Jaki numer? Sprawdzam. Nie ma
numeru. To dobrze. Ignorując pytające spojrzenie uzdrowiciela, ruszam przed
siebie i go mijam. Po drodze odwracam się kilkakrotnie. Napotykam tylko jego
drwiący uśmiech. Nikt za nami nie poszedł.
~~~~~~
Docieramy do drzwi wyjściowych z
oddziału. Jak miło.
– Złotko, powiedz mi, czy my się nie zrozumieliśmy? – stoję oparta o
ścianę i nawijam włosy na palec, jakby ze znudzenia, z premedytacją na
niego nie patrząc; bój się, głupcze.
Facet milczy,
czym wprawia mnie w jeszcze większą irytację. Kochana służba zdrowia. Dłuższą
chwilę później, gdy zaczynam już wątpić w możliwości jego chomika i niepokoić
o to, czy już po nim, on kiwa mi głową oraz wydawać by się mogło, że
otrząsa się z tego zawieszenia:
– Ahh, tak, najmocniej przepraszam. Pójdziesz ze mną, dobrze?
Bez słowa idę,
zastanawiając się, co mi tu nie gra. Dlaczego jego roztrzepanie jest dziwnie
znajome? Nie, niemożliwe, zbywam tę myśl. Gdy jesteśmy przy pokoju, nadal nie
docieram do źródła mojego obecnego niepokoju. Tabliczka? Nie, trzysta
czterdzieści, wszystko się zgadza.
– Zaraz wrócę, dobrze? Przyniosę wymagane dokumenty.
Kiwam głową wyraźnie, aby zobaczył
to od razu i jak najszybciej się ulotnił, zostawiając mnie samą. Tak też robi.
Mam chwilę na ogarnięcie pokoju. Zakurzony parapet jakiś metr nad łóżkiem,
chyba tylko po to aby się w niego walnąć i radośnie skoro świt wypierdzielić z
łóżka. Miło. Przejeżdżam palcem po jego powierzchni. Fuu. Małe okno, znajdujące
się nie z tej strony, co powinno – maksymalnie około dwóch godzin światła
słonecznego dziennie. Wspaniale. Stoliczek, sprawiający wrażenie bardzo
chybotliwego, stoi obok łóżka. Mam nadzieję, że przez rzucenie się w śnie nie
kopnę tego mebla i nie obleję się gorącym woskiem, z przewróconej świecy.
Pokój ogarnięty. Nie czekając na
tego tępego idiotę, który ma mi przynieść dokumenty, zwijam się w kłębek na
łóżku i przykrywam kołdrą. Ciemno. Tak jak powinno być.
~~~~~~
Kolor pokoju? Biały.
Biało-niebieski. Brudny biały i ponury niebieski. Zdrowy rozsądku, wracaj!
Apeluję o powrót. Stanowczo proszę, błagam… Opanowanie… Zrobiło się zimno i tak
samotnie… Nie zanikaj tak nagle, zostawiając mnie samą, zdaną na łaskę ubranej
na czarno postaci, która właśnie pojawiła się w drzwia… Chwila! Odwracam się
błyskawicznie w jej stronę, ściskając w dłoni różdżkę; z przerażeniem zauważam,
że te kilka dni pobytu tutaj już dają o sobie znać – ręka mi drży, mam problem
ze skupieniem się. Solennie obiecuję sobie, aby nigdy tu już więcej nie dotrzeć
i nie dać w siebie wmusić większej ilości otępiających eliksirów. Istota robi
krok do przodu, zbliża się do mnie. Staram się skupić… Tak bardzo. Efekt mojej
koncentracji jest niecielesny – w postaci mgiełki nie jest w stanie odgonić
przeciwnika. Zagubiona myśl błąka się, wypełniając mnie dodatkowym przerażeniem
– skąd on się wziął, co teraz zrobić??? Wybieram jedyną możliwość – ucieczkę.
Jeszcze raz rzucam zaklęcie, chcąc spowodować choćby odsunięcie się dementora. Może
to siła moich przekonań albo silny odruch obrony życia zadziałała? – nie wiem.
Uciekam.
~~~~~~
Świszczący
oddech na plecach.
Irracjonalny, obezwładniający
strach.
Boję się, że to
dementorzy, czuję, że to dementorzy.
Wiem, że to oni;
i równie dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że przecież nie umiem przyzywać tego
cholernego zwierzaka. Biegnę i biegnę, aż w końcu zatrzymuję się. Z uśmiechem
na ustach zatrzymuję się, ze świadomością, że to oni. I równie dobrze wiem, że
to on.
Odwracam się.
Dlatego przecież to robię. Dla niego. Dlatego się uśmiecham.
~~~~~~
Początkowo przychodzi i tylko patrzy
się na mnie. Niekiedy z nienawiścią w oczach, czasami z chłodnym
zainteresowaniem; innym razem z pogardą i grymasem obrzydzenia, jakbym była…
Jakąś paskudną sklątką tylkowybuchową. Do tej pory nie wiem, od czego to
właściwie zależy. Tak, aby przez swoje działania wywołać we mnie określone
emocje, które, działając razem, miały za zadanie wywołać tak pożądany przez
niego efekt. Najpierw nienawiść. Do swojego kata, a następnie do samej siebie.
Bezwarunkowe posłuszeństwo. Końcowe szaleństwo.
Dopiero niedawno zaczął się znęcać.
Nie, to złe określenie – samo przetrzymywanie mnie tutaj jest złe,
eufemistycznie rzecz biorąc.
~~~~~~
Jak to jest żyć ze świadomością
bycia krzywdzoną przez najbliższą sobie osobę? To nie jest w pełni życie. To
okłamywanie siebie, wmawianie sobie po każdym „spotkaniu”, że to jakieś… Tylko
chwilowe nieporozumienie, mała sprzeczka. Po pewnym czasie,
zastanawianie się czym zasłużyłam, czym zawiniłam i co mu zrobiłam, nabiera innego kształtu. Bo przecież to moja wina, on nie mógłby, po prostu nie mógłby mi
tego zrobić sam z siebie. Musiałam go do tego zmusić swoim zachowaniem.
To uciszanie wewnętrznego głosu, mówiącego, że porwanie,
przetrzymywanie i katowanie nie jest skutkiem żadnej kłótni. To
prowokowanie do dalszych ciosów, skoro jest to jedyną rzeczą, jaką od niego
dostaję.
Uderz mnie mocniej, jeśli potrafisz. Uderz, słabo ci idzie. Bij,
jeśli ci to pomoże. Tylko opamiętaj się i nie zniszcz mnie od razu. Kto wtedy by
ci pomógł? Nikt, bo oprócz mnie nikogo nie masz. Widzisz ból w moich oczach i
to właśnie sprawia Ci przyjemność, choć nie chcesz się przyznać i przed sobą,
traktujesz to tylko jako obowiązek. Oszukujesz się, mój drogi. I gdy mówię „Bij mocniej”, ty zamierasz. Prychasz z pogardą, którą w zasadzie nie wiesz, do
kogo kierujesz. Do mnie? Do siebie? I tak się nie przyznasz. Przestajesz bić.
Bo co to za przyjemność? Gdy mówię „tchórzu”,
tylko odwracasz się, wychodząc z pomieszczenia i pluniesz na mnie.
I uciekasz, głupcze.
~~~~~~
Czasami
przychodzi porozmawiać… I to jest często gorsze od zaklęć i bicia.
~~~~~~
– Jedyne, co mnie ciekawi…. Dlaczego
nie przywołałaś patronusa?
Maska, maska, maska. Nie mógłby jej
zdjąć? Ciągle ją nosi. Tylko ją. Nie ma nic więcej? Żadnej głębi pod nią? Może
się boi mojej reakcji, gdyby w końcu odkrył emocje? Jeśli by mi powiedział,
pomogłabym mu. Od tego zawsze byłam. Pomogłabym. Niech mi powie. Tylko powie.
Pomogę. Proszę.
– Ja… – chrapliwy głos rozbrzmiewa. Dopiero po chwili orientuję się,
że to z mojej krtani on się wydobywa.
– Nie wiesz?
Podpowiada mi
usłużnie z szerokim uśmiechem, a ja powoli kiwam głową, nie spuszczając wzroku
z tego grymasu. Udawany? Dłuższą chwilę smakuję dwa słowa.
– Nie wiem.
Choć myślałam,
że to niemożliwe, on uśmiecha się jeszcze szerzej.
~~~~~~
Jestem zszokowana i przestraszona. Jego maska zaczęła pękać. A może
ten widok strumienia łez na jego twarzy, gdy wychodził po kolejnej sesji, był
tylko złudzeniem mojego umysłu? Co się dzieje? Zaczęłam mu nie wystarczać?
Na następne spotkanie przyprowadza kogoś ze sobą. Mój oprawca bije i
kaleczy mnie jakby ze zdwojoną siłą. Czyżby aż tak silną motywacją jest dla
niego jakiś świadek? Żaden z nich nie odzywa się; dopiero na koniec,
stojąc w wyjściu rzuca jedno, pojedyncze zdanie, które ocieka nienawiścią, a
jego jad godzi moje serce i topi w panice mój umysł.
– W czym mogę pomóc?
Chłodny ton
brązowowłosego lekarza, jakże rozczarowanego moim, innym niż pieprzenie się z
nim, powodem przyjścia do Munga, uderza we mnie.
~~~~~~
Ja… Do tej pory jestem zdziwiona.
Kilka miesięcy
po wszystkim stoję niepewnie nad klifem. Jest zimno, cały czas przechodzą mnie
dreszcze. Surowe skały, surowy ocean, a pośród nich pustka i surowa wobec
siebie ja. Coś nas łączy. Wzdycham
lekko, jakby chcąc zrzucić z siebie wrażenie przytłaczającej pustki.
Porwana, przetrzymywana, unicestwiona. Przez najbliższą sobie osobę.
Kto by pomyślał, że rudzielec będzie chciał się zemścić w tak okrutny sposób za
szkolne ośmieszenie używając do tego tak radykalnych środków jak Imperius? Cofam się myślami wstecz,
wracając do ostatniego dnia mojego „pobytu”. Po raz drugi odwiedziły mnie wtedy
dwie osoby. On i, jak się później okazało, prawdziwy oprawca. Jeden z twarzą
nie wyrażającą niczego; do tamtej pory nie sądziłam, że można mieć tak…
Beznamiętną, chłodną, inną twarz.
Czasami, gdy nawet nie zdaje sobie z tego sprawy, jego mięśnie zastygają w
identycznym bezruchu, który napełnia mnie zawsze grozą i ja również zastygam…
Jakby odruchowo próbując się dopasować do niego, w nadziei że mnie nie
skrzywdzi, jeśli będę się starać być cicho.
~~~~~~
Wchodząc do celi, Weasley nie sili
się na zachowanie ciszy i nie dba o jakiekolwiek pozory; jest tu tylko w jednej
sprawie, jaką jest ostateczne zniszczenie mnie, wie, że nie musi się przejmować
dbałością o takie rzeczy.
– Wystraszona? Blaise – tu wykonuje
gest ręką w stronę chłopaka – podobno już cię trochę utemperował. Zaraz
zobaczymy, Amando. Zobaczymy.
Kiwa głową w stronę Zabiniego, na
którego nie chcę patrzeć. On bez słowa wyciąga różdżkę i unieruchamia moje
nadgarstki i kostki, abym nie miała możliwości ucieczki. Gdy Weasley kuca przy
mnie, odruchowo próbuję przesunąć się, znaleźć dalej od niego.
– Złotko, powiedz mi, czy my się nie
zrozumieliśmy? – cytuje moje własne słowa z drwiącym uśmiechem na ustach, zaplatając swoje ręce na piersi, dokładnie jak
ja wtedy, w szpitalu i jedną ręką przeczesuje włosy.
Natychmiastowo nieruchomieję i nie
zwracam uwagi na słowa, które do mnie kieruje, ale one wrzynają mi się w
pamięć, nie dając mi możliwości ucieczki przed nimi. Staram się leżeć
beznamiętnie, być ponad nim i jego wypowiedziami. Nie umiem.
– Może pozwolisz, że ci się
odwdzięczę, nie, odwdzięczymy się za pojedynek w szkole? Pamiętasz który,
prawda Amando?
W jego ręce pojawia się nóż, a łzy
stresu i strachu cisną mi się pod powieki.
– No, widzę, że tak – uśmiecha się
bezczelnie. – W istocie pamiętasz to wydarzenie. Twój wielki sukces,
nieprawdaż? To teraz moim zwycięstwem będzie pokazanie ci, jak się zachowałaś.
Miłość i nienawiść dzieli cienka granica, tak to szło? Zdradzenie przyjaciela,
prawie chłopaka, bo zawsze wolałaś jego – szybkim ruchem głowy wskazał na
Blaise’a – ode mnie. Teraz czas na mój triumf. Gdzie chciałabyś mieć pamiątkę?
Krytycznym wzrokiem wodzi po moim
ciele, nie mogąc się zdecydować. W końcu nieruchomieje na chwilę, a na jego
twarzy rozciąga się uśmiech. Bez słowa rozchyla moje nogi, a mi, mimo walki,
nie udaje się mu przeciwstawić. Obiera sobie za cel wewnętrzną stronę lewego
uda. Zaciska oczy, jakby chcąc się skupić, po czym je otwiera i zaczyna swoją
pracę.
~~~~~~
Dotykam przez materiał jeansów
obrane przez niego miejsce. Zgrubiała blizna, dokładniej dwa słowa, błędnie
zapisane. Nie wierna. Powinno być
łącznie. Ostatnia litera jest niedokończona, jakby „o” przekreślone ukośnie do
połowy - Weasleyowi nie dane było dokończenie swojej charakterystycznej dla
niego litery. Zawsze najpierw rysował kółko, po czym przekreślał je ukośną kreską,
zawijając ją lekko po przecięciu „o” tak, aby powstało „a”.
W momencie gdy
kończył wycinać na mym ciele ostatnią literkę, został zabity przez Blaise’a.
I skończył –
choć to ja miałam tamtego dnia umrzeć.
~~~~~~
Wyczuwam jego obecność, zanim w jakikolwiek sposób ją zaznaczy.
Umiejętność, która została mi po tym zamknięciu. Pozwalam mu na lekki dotyk,
nic więcej, chociaż tak bardzo chciałby czegoś innego. Odtrącam go
najłagodniej, jak tylko potrafię. I przepraszam, bo wiem, że zasługuje na coś innego.
Wiem, że chce położyć dłoń na moim ramieniu, a ja właśnie uniemożliwiłam mu to,
odwracając się szybko w uniku jego dotyku. Od tamtej pory nie nosi maski, ale
jest… Trochę zamknięty. Widzę te szybkie, przemykające po jego twarzy
rozczarowanie i wzdrygam się na myśl, że je spowodowałam. Nie chcę tego, przepraszam Zabini. Powoli kiwa głową w niemym
porozumieniu, doskonale wiedząc o czym właśnie pomyślałam.
Porwana, przetrzymywana, unicestwiona. Końcowo uratowana. Przez
najbliższą sobie osobę. Kto by pomyślał, że rudzielec będzie chciał się zemścić
w tak okrutny sposób za szkolne ośmieszenie używając do tego tak radykalnych
środków jak Imperius?
Jesteśmy za blisko. Cofam się minimalnie, wiedząc, że nie mogę
wykonać kilku kroków, bo stoimy zbyt blisko krawędzi.
– Przepraszam. – szepczę i uciekam do naszego namiotu, w którym
chowamy się od czasu tamtych wydarzeń.
On przychodzi, najczęściej również z przeprosinami na ustach,
chociaż naprawdę nie wiem, za co one są.
Nadal czuje się winny, że robił mi
to wszystko, że nie umiał przeciwstawić się Niewybaczalnemu. Zazwyczaj
cierpliwie tłumaczę mu, że nie winię go za to. Czasami, gdy nie mogę wytrzymać
i nie radzę sobie ze wspomnieniami, które są wywoływane, gdy tylko patrzę na
jego udręczoną twarz, przyznaję mu rację, otwarcie go winiąc. Krzycząc, opisuję
mu wszystko, co mi zrobił. Uciekam z namiotu z wrzaskiem i płaczem. I
wracam, aby, idąc w stronę swojego łóżka, dotknąć ustami jego zaciśniętej
przez koszmary pięści.
~~~~~~
Są takie dni, gdy siedzimy na klifie razem, dosyć blisko. Po pewnym
czasie obydwoje zauważamy, że nasze ręce są splecione, a my jesteśmy znacznie
bliżej siebie.
Takie dni zdarzają się coraz
częściej.
Ogólnie wszystko spoko, ale jesteś betą, a robisz tak podstawowe błędy, że aż żal patrzeć...
OdpowiedzUsuńPolecam poczytać o poprawnym pisaniu.
~ A.
Ona jeszcze nie zaczęła betować u mnie, to po pierwsze, a po drugie, nie sądzę, że ona jest złą betą. Skoro uważasz, że jest złą, to Ty zbetuj lepiej, anonimku. ;*
UsuńNo, chyba że Ty to jesteś z tego Hogwart Shore, ale to jedynie mówi o Waszej klasie. ;)
A co ma do tego fakt, że nie zaczęła betować u ciebie? Jest złą betą i śmieszne jest to, że mówi o tym osoba, która z poprawnym pisaniem ma wspólnego tyle, co krowa z lataniem.
UsuńWierz mi, że zbetowałabym to lepiej.
I nie mam bladego pojęcia, o jakim Hogwart Shore mówisz. :)
~A.
Drogi Anonimie...
UsuńSerdecznie dziękuję Ci za Twój, jakże konstruktywny, komentarz. Z pewnością pomoże mi on poprawić się na przyszłość - w końcu nic tak nie pomaga, jak usłyszenie, że jest się beznadziejnym, od użytkownika, który nie ma nawet odwagi się zalogować.
Śmieszne, to jest to, że nie przeczytałaś żadnej zbetowanej przeze mnie pracy, bo takowa nie została nawet opublikowana. Tak więc, dziękuję pięknie. ;)
Na przyszłość, radzę po prostu omijać moje teksty szerokim łukiem, skoro sprawiają Ci one tyle bólu: no chyba że jesteś masochistką, w takim wypadku serdecznie zapraszam - zawsze znajdę czas, aby odpowiedzieć na tego typu "wartościowe" komentarze.
Wydaje mi się, że SKP nie jest miejscem, gdzie możesz wyzywać innych blogerów. Proszę zatem o zwracanie uwagi na cudze błędy PRYWATNIE.
Pozdrawiam
Anastasia Curs
Nie będę zakładać konta specjalnie po to, żeby móc tutaj skomentować. Od czegoś przecież są komentarze anonimowe - chcesz uniknąć? Zablokuj taką możliwość komentowania.
UsuńMatko, obrażanie? Napisałam, że nie powinnaś nazywać się betą, skoro w swoim własnym tekście nie potrafisz zapisać, przykładowo, poprawnie dialogu.
Polecam wylogować się czasami do życia, a nie pluć jadem we wszystkie strony. Sądziłam, że ta strona jako jedna z nielicznych reprezentuje sobą coś więcej, niż większość zaniedbanych i porzucanych blogów. Swoim ironicznym komentarzem udowodniłaś jedynie, że i tu zawierzyłam błędnie.
I wierz mi, nigdy więcej nie odwiedzę tego miejsca. :)
~A.
Trafiłam tutaj jakoś przypadkiem i jestem zachwycona. Błędów nie znalazłam, przynajmniej rażących, więc nie powinnaś przejmować się bezzasadnymi opiniami. Uwielbiam ironię w takich tekstach. Jako również osoba pisząca (chociaż nie fanficki potterowskie, mimo bycia Potterhead) jestem pełna podziwu dla tej opowieści. Pełna emocji, zgrana, barwna... Długo by wymieniać walory :) Życzę wielu sukcesów pisarskich w dalszej pracy i liczę na coś jeszcze, bo czuję lekki niedosyt <:
OdpowiedzUsuń